W kleszczach niezależności

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Melodramaty i dramaty kostiumowe największe zainteresowanie przeżywały w czasie złotych lat Hollywood, czyli na przełomie lat 30 i 40. To wtedy pojawiły się produkcje, które ukształtowały odbiór dramatycznej historii miłosnej – „Casablanca”, „Przeminęło z wiatrem” czy „Wichrowe wzgórza”. W latach 70., wraz z emancypacją kobiet i ich dojściem do głosu, melodramat wszedł w fazę kryzysu. Coś musiało się zmienić. Ckliwe historie zbudowane z filmowych klisz odeszły w zapomnienie – przynajmniej częściowo – a twórcy zamienili magiczne pocałunki na psychologię par i konflikty pokoleniowe. Nową twarz melodramatu pokazuje od lat, na przykład, Pedro Almodovar. Jednakże w morzu wyzwolenia i spękania seksualnego tabu, wiele kobiet wciąż pragnie śledzić miłosne uniesienia, na drodze, którym stają okrutne przeciwności losu. To dla nich właśnie, w dużej mierze, jest „Z dala od zgiełku”, ekranizacja powieści Thomasa Hardy’ego.

XIX-wieczna Anglia. Bathsheba Everdene (Carey Mulligan) otrzymuje wiadomość o dziedziczeniu po wuju farmy i postanawia realizować się w roli panny na włościach. Jest ładna, ambitna i nie boi się żadnej pracy. Nietypowość kobiety hipnotyzuje. Wkrótce na jej drodze staje trzech zupełnie odmiennych od siebie mężczyzn: niezamożny, lecz znający się na hodowli owiec, pasterz Gabriel Oak (Matthias Schoenaerts) i do bólu zakochany właściciel ziemski William Boldwood (Michael Sheen), o którego stara się wiele panien w okolicy; oraz sierżant królewskich dragonów Francis Troy (Tom Sturridge). Którego z nich wybierze, a którego skaże na szaleństwo z rozpaczy? Jakie konsekwencje przyniosą jej decyzje?

Świat wykreowany na potrzeby tej historii zdaje się mieć w sobie coś mistycznego. Emocje ściśle wiążą się z naturą, a problemy w gospodarstwie przychodzą właśnie wtedy, gdy napięcie między bohaterami przewyższa wszelkie dopuszczalne normy. Odrzucone oświadczyny splatają się z samobójczymi skokami owiec z klifu, zapędzonych nad przepaść przez niewyćwiczonego szczeniaka. Wiatr zrywa się, deszcz zacina, a niebo rozcinają błyskawice właśnie wtedy, gdy Batsheba podejmują nieroztropną decyzję o wyjściu za mąż. Czyżby fatalizm? Z drugiej jednak strony to obraz naturalistyczny. Batsheba może i jest piękna, ale jej twarz także zmienia się pod wpływem ciężkiej pracy.

Historia jest nieprzesadzona i subtelna, a wykreowane na ekranie postacie – w sensie scenariuszowym – intrygujące. To nie idealistyczny obrazek, a również seria popełnionych błędów, nieroztropne decyzje i ludzka natura do działania pod wpływem chwili. Najchętniej określiłabym „Z dala od zgiełku” jako historię człowieka. Jasne, trochę zbyt dużo tu dramatu i romansu jak na typowy żywot, ale to tylko sztafaż. Najważniejsze wydaje się właśnie to, co ludzkie. Chwile, w których bohater uświadamia sobie, że nikt mu przecież niczego nie obiecywał, ale wciąż czuje się boleśnie oszukany i coś ściska go w środku wbrew jakiejkolwiek logice. Momenty, gdy spojrzenie przestaje zasnuwać różowa mgiełka zakochania i dochodzi do uświadomienia sobie błędu, którego nie można szybko naprawić. I wstyd. Cała gama wstydu, że zrobiło się coś wbrew swoim zasadom i to nie wiadomo kiedy oraz dlaczego.

Film nie byłby jednak równie interesujący, gdyby nie doskonała obsada aktorska. Carey Mulligan to perła tej produkcji, podczas monologicznych występów tchnąca zupełnie nowe życie w kobiecą postać filmu kostiumowego. Jest inteligentna i zawzięta jak Keira Knightley w „Dumie i uprzedzeniu”, ale z drugiej strony bardziej od niej subtelna. Równowaga – to słowo, które doskonale ją opisuje. Panowie wypadają na ekranie niewiele słabiej, a kontrast między ich postaciami pozwala docenić kunszt każdego z osobna. Matthias Schoenaerts ładunek emocjonalny tworzy gdzieś pomiędzy słowami, a nie w nich samych; Michael Sheen cały dramat swojej kreacji lokuje w twarzy, a Tom Sturridge kumuluje charakter Francisa w spojrzeniu i nagłych gestach.

Soundtrack z produkcji będzie mi z pewnością długo jeszcze towarzyszył. Sentymentalne melodie o wyraźnie fatalistycznym charakterze i klasycznym sznycie, ale bez barokowej przesady – kombinacja idealna. W sferze operatorskiej – po prostu magia. Zauważyłam tu wiele punktów stycznych ze wspomnianą już „Dumą i uprzedzeniem”, zwłaszcza pierwsze kadry, ale to chyba po prostu typowość gatunkowa nakazuje twórcom bawić się promieniami słońca i pastelowością natury o poranku. W kadrach widać też wyraźnie zacięcie naturalistyczne, chociaż w nieco ugładzonej formie, charakterystyczne dla literatury Thomasa Hardy’ego.

Tak naprawdę w „Z dala od zgiełku” nie chodzi wyłącznie o tragiczną historię miłosną. To również bardzo dobrze ukazana sytuacja społeczna i pozycja kobiet w XIX wieku oraz swoista krytyka skrajnej niezależności, która sama w sobie nie stanowi żadnej wartości. O jej znaczeniu świadczą dopiero sytuacje, w których dochodzi do głosu. A niektóre działania, te nieco na pokaz, mogą przynieść konsekwencje dalece bardziej tragiczne, niż mogłoby się nam wydawać. Jeżeli macie ochotę na dwugodzinne spotkanie z naprawdę niezłym kinem i ciekawą, ale nie ckliwą, historią miłosną, to lećcie do kina.

Zwiastun: