O Żydach co za komuny okradli rumuński bank

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Polska, USA, Włochy, Rumunia... Co je łączy? Wspólna produkcja filmu "Gang Rosenthala". Nigdy o nim nie słyszeliście? Nie martwcie się, ja też nie, dopóki nie ukazało się DVD dystrybuowane przez Monolith. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na obsadę, by srogo się zdziwić. Bo jak to, produkcja w kooperacji z Polakami i nazwiskami takimi, jak Vera Farmiga czy Mark Strong, a zabrakło wokół medialnego szumu? Zwłaszcza, że scenariusz oparto na autentycznym wydarzeniu - największym rabunku w historii Narodowego Banku Rumuńskiego, dokonanym przez... Żydów?

Rok 1959, grupa przyjaciół o żydowskich korzeniach - Alice (Vera Farmiga), Max (Mark Strong), Iorgu (Christian McKay), Dumi (Tim Plester) oraz Razvan (Joe Armstrong) ­-, która w czasie wojny dzielnie służyła narodowi, wpada na genialny pomysł. Aby zakpić z ideałów nowego świata, postanawia obrabować Narodowy Bank Rumuński. Niestety, za sprawą przypadku, ale też bardzo szybko, zostają złapani i z miejsca skazani na śmierć. Komunistyczni wodzowie pragną ukarać ich podwójnie i uczynić z nich przykład, zanim ostatecznie pozbawią ich życia, kręcąc sfałszowany film o ich wyczynach. Pomagający reżyserowi chłopak, Virgil (Harry Lloyd), krok po kroku poznaje historię, która doprowadziła bohaterów do skoku...

Jeżeli spodziewacie się poważnego kina o bohaterach, "prawych gangsterach", to trafiliście pod zły adres. "Gang Rosenthala" bowiem, chociaż oparty został na faktach, to wydaje się dość surrealistyczny. Ale czy komunistyczna rzeczywistość nie była nieco abstrakcyjna? Widz nieustannie ma wrażenie, że uczestniczy w jakiejś grze; że ktoś stanie w końcu przed kamerą i przemówi do niego wprost: to był tylko żart, a teraz od początku. Nic takiego się jednak nie dzieje. A autoteliczność pogłębia jeszcze ogólne zagubienie w czasoprzestrzeni.

I dobrze, bo dzięki temu prostemu zabiegowi oddana została dziwaczna atmosfera komunistycznej Rumunii, w której wszystko od początku do końca wydaje się po prostu czeskim filmem. Bohaterowie kradną furgonetkę pieniędzy o wartości tak nędznej, że nie dostaliby za nie nawet porządnego samochodu, a mimo to sąd wydaje nań wyrok śmierci; pijany reżyser przesypia czas robienia ujęć, więc jego miejsce zajmuje jeden ze skazanych; Alice stroi fochy, udając diwę i jako taka jest traktowana, mimo że gra jedynie samą siebie w propagandowym materiale. Wszędzie panuje organizacyjny bałagan, totalny brak kontroli nad czymkolwiek i ogólne wrażenie, które oddaje jedynie pytanie: dlaczego tego wszystkiego jeszcze szlag nie trafił?

Poza nagromadzeniem absurdalnego humoru jest i w "Gangu Rosenthala" druga, zdecydowanie bardziej depresyjna strona. Zniechęcenie do życia, poczucie porażki i poświęcenie w imię... No właśnie, czego? Czy faktycznie chodziło o ukazanie ideologicznej pomyłki komunistycznego reżimu? Miałam wrażenie, że bohaterowie wybierają po prostu łatwiejszą drogą; że dość już się nawalczyli; że wszystko, czego pragnęli okazało się mrzonką; że po prostu ciekawiej było odejść z hukiem, zrzucając "samobójstwo" na karb wyższej misji, niż trwać, nieustannie zmieniając jedno bagno na drugie. A skoro już przy bagnie jesteśmy, to z pewnością twórcy uznali, że widzowie utknęli na jakiejś intelektualnej mieliźnie i wiedzy historycznej nie mają za grosz. Nieustanne przywoływanie podstawowych faktów (jeżeli nie wiecie, kim był Lenin czy Łajka, to ta produkcja Wam to wyjaśni, jak pięcioletniemu dziecku) działało mi na nerwy.

Warto było zaangażować do produkcji rozpoznawalne i charakterystyczne twarze. Sympatycznych, choć niekoniecznie skomplikowanych bohaterów, powołali do życia bezsprzecznym talentem przede wszystkim Farmiga i Strong, ale reszta obsady także nie ma powodów do wstydu. Obsada okazała się solidna, może bez fajerwerków, lecz złego słowa na ich temat nie powiem. W tym aspekcie dominowała solidna poprawność.

"Gang Rosenthala" najsilniejsze wrażenie robi w finale, wyjątkowo statycznym, nieprzekombinowanym i spokojnym, co kontrastuje (i w tym jego moc) z pozostałymi minutami obrazu. Fakt, że propagandowa produkcja wciąż krąży po świecie, jest tak samo zaskakujący, jak smutny. W ogólnym rozrachunku obraz w reżyserii Nae Caranfil prezentuje się nieźle, ale to trochę za mało, by został w mojej pamięci na dłużej. Za kilka miesięcy będę już pewnie wspominała jedynie nieprawdopodobną historię z życia wziętą, kompletnie zapominając o filmie, w której o niej usłyszałam. Ale czy to nie wystarczy?

Zwiastun: